Nie wiem czy ma to
związek z fazą poowulacyjną czy z innym szałem hormonów w moim
ciele, ale czasem nadchodzi wielka chandra. Zadręczam się wtedy
nieprzeciętnie myśleniem o tym, jakim to beznadziejnym jestem
przypadkiem i o tym, że nigdy nie zostanę prawdziwym biegaczem, bo
miłość do słodyczy wygra starcie z każdym sportem, nawet z
picipolo na małe bramki.
Nie jestem biegaczem
bo:
- przed sezonem robię wagą plażową a nie wagą startową
- nie mam latarki – czołówki
- nie znam się na butach
- nie robię "życiówek"
- biegam z pięty
- gdy zbyt szybkie tempo biegu przeszkadza mi w mówieniu do innych biegaczy to zwalniam
- kupiłam zegarek z GPS bo był ładny
- dostałam do tego zegarka pulsometr i od roku nie mogę ustalić, w którym biegam zakresie
- nie biegam po lesie
- uważam, że bieg bez Nike+ się nie liczy
- nie jadam nasion chia
- nie mam bukłaka w plecaku
- wszystko może okazać się ważniejsze od treningu
- nie wiem czy supinuję czy nadpronuję i nigdy nie mogę zapamiętać co jest co....
Dramat... Ale potem
myślę sobie, że może jednak jest we mnie coś z atlety? Legginsy? Płaska klata? Nogi radzieckiej panczenistki?
Dość zadręczania
się. Idę biegać w swoim amatorskim i lamerskim stylu. Na różowo
się dzisiaj ubiorę.
P.S
Gdy ubieram się na
różowo nie muszę czekać na światłach, bo wszyscy kierowcy mnie
puszczają mimo, że mają zielone. To ma sens!
Genialne! I szczerze? Tylko 2 punkty z wymienionych do mnie nie pasują.
OdpowiedzUsuń