Wszyscy,
którzy mnie znają - wiedzą, że nie piję alkoholu. Wszyscy,
którzy mnie znają wystarczająco długo i widzieli mnie pijąca
alkohol – wiedzą dlaczego i nawet mnie nie namawiają.
Genetycznie
uwarunkowany niedobór dehydrogenazy alkoholowej sprawia, że po
kilku drinkach daję czadu jak mała Regan w Egzorcyście. Ma to
swoje plusy – prawdopodobnie nigdy nie zostanę alkoholikiem.
Narkomanką też nie zostanę, czego dowiodły moje doświadczenia
pooperacyjne z opiatami.
26 marca o
12.00 melduję się na jednodniowym oddziale operacyjnym. Wskakuję w
piżamkę i do wyrka. Ostatni posiłek kazano mi zjeść o 8.00 więc
o 13.00 już podgryzam kołderkę. Informacja o tym, że nie zoperują
mnie do 18, a co za tym idzie NIE ZJEM do 21 sprawia, że bardzo mi
smutno i naprawdę boję się, że umrę z głodu. Czas się wlecze –
trochę śpię, trochę czytam Bukowskiego "Z szynką raz". W końcu przychodzi przemiła pani
pielęgniarka by podłączyć mi kroplówkę i dać antybiotyk, co
jest sygnałem, że zaraz mnie będą kroić. Jadę na salę
operacyjną – przed spotkaniem z anestezjologiem każą mi się
rozebrać – dostaję jednorazowe gacie z fizeliny "one size
fits all" i zielone, fizelinowe prześcieradełko do przykrycia.
Pan
anestezjolog też jest miły. Komplementuje moje tętno (52 BPM,
hehe) Podobają mu się moje tatuaże. Entuzjazm jednak opada, gdy
stwierdza, że na moich plecach nie ma miejsca by bezpiecznie wkłuć
się ze znieczuleniem podpajęczynówkowym. Pogrzebał mi 3 igłami
w kręgosłupie na wysokości odcinka lędźwiowego, lecz żadna z
nich nie trafiła tam gdzie trzeba więc zdecydował się wkłuć
wyżej. Dostałam zastrzyk po którym futryny zaczęły falować i
chyba dużo gadałam o książkach i neuropsychologii.
- Jak się
pani czuje?
- Panie
doktorze, ktoś podrzucił mi obca nogę do łóżka
- To
oznacza, że możemy zaczynać
W czasie
operacji gadałam tylko o jedzeniu. O tym ile zjem pączków po
wyjściu ze szpitala i o kawie z syropem w rozmiarze XXL, którą
wypiję następnego dnia. Gdybym tylko wiedziała...
Po
zakończonym zabiegu pokazują mi fragmenty kości wycięte ze stawu.
Z daleka bo już na pierwszy rzut oka widzieli, że jestem głodna.
Wracam na
salę pooperacyjną. Znieczulenie przestaje działać po około
godzinie i po konsultacjach telefonicznych z moim prywatnym
anestezjologiem proszę od razu o leki przeciwbólowe. Dostaję
ketonal, pyralginę i tramal. Nie działa. Dostaję dwie kanapki z
kurczakiem na pocieszenie, ale nadal boli. Wiem, że pani
pielęgniarka zostawiła mi jeszcze jeden tramal na "czarną
godzinę" i ta właśnie nastała. Boli. Nie skarżę się, lecz
pani pielęgniarka widzi po smutnej buzi, że wesoło nie jest więc
proponuje "A może wolałaby pani morfinkę lub Dolargan"?.
Morfinka kojarzy mi się z międzywojennym spleenem, nie moje
klimaty, więc lecimy z Dolarganem. Świat cichnie, mówię coraz
wolniej i zasypiam. I tak przez 4 godziny bo już o czwartej budzi
mnie nieznośny ból. Aplikuję ostatni tramal i śpię do 6. Rano
dostaję ostatni ketonal do żyły. Niezły koktajl.
Pierwszego
pawia rzucam, a właściwie sam wyskakuje, przed wejściem do auta.
Robię podejście do herbaty i bułeczki maślanej, lecz niestety
wszystko ląduje na chodniku. Po kilku godzinach orientuję się, że
wymiotuję nawet wodą. Mój odwodniony mózg nie jest mi wdzięczny
– jestem mało rozmowna i tępi mi się riposta. Stopa jak na złość
puchnie, a ja nie mogę wziąć środków przeciwbólowych bo
wszystko ląduje w kanalizacji. O 20 decyduję skorzystać z pomocy
znajomego ratownika – przyjeżdża z kroplówką, lekami
przeciwymiotnymi i ketonalem. MacGyver przy nim to pipa. Z dwóch wenflonów umie zrobić cuda. Stawia mnie
na nogi w pół godziny. Jem maślaną bułeczkę i idę spać. Od
teraz będzie tylko lepiej. Tak mówią.
Gotowi na zdjęcia? To niech odłożą kanapki.