Sezon biegowy w pełni, moja stopa z łuszczącą się raną
pooperacyjną miejscami przypomina...no właśnie, brak mi metafory
odpowiedniej... Nie wiem co dokładnie przypomina, ale jak wpadnę
na coś wystarczająco obleśnego to uzupełnię wpis. Wszyscy
biegają maratony, półmaratony, pokazują medale, numery i koszulki
więc zrozumiałe jest, że jestem sfrustrowana bo też bym tak
chciała. W związku z niemocą, która mnie dopadła z powodów
powszechnie znanych dzisiaj notka o bieganiu królewskiego dystansu.
Nie będzie porad, wskazówek ani zdradzania tajemniczych planów treningowych gdyż ich nie mam, a moja wyobraźnia nie jest aż tak bujna bym umiała na biegu to wszystko spreparować. Będzie "sentymenalnie", jak mawiał Albercik w "Symetrii". Zresztą nie będę Was oszukiwać... Demonem prędkości nie jestem i nie będę bo podobno jak się biegnie szybko to nie da się rozmawiać, a maraton bez gadania i poznawania nowych ludzi...to nie dla mnie. A moim największym problemem przed startem wcale nie jest strategia, łamanie życiówek i poziom glikogenu tylko to, czy spodenki pasują mi kolorystycznie do koszulki.
PIERWSZY
Jako miejsce maratońskiej inicjacji wybrałam Maraton Solidarności ponieważ:
A) odbywa się w Trójmieście,
B) zajeżdża PRL'em pod każdym względem,
C) będąc członkiem NSZZ Solidarność nie musiałam płacić
wpisowego.
Potem okazało się, że klasyfikują również "Kobiety
Solidarności", co dało mi pierwsze miejsce w kategorii i 250
złotych. Drugie i ostatnie miejsce zajęła jakaś pani 50+ z AWFiS. Tak właśnie było - biegłyśmy tylko we dwie. Pewnie
mówiła znajomym, że przybiegła druga, a ja przedostatnia.
Było fantastycznie – nie szkodzi, że zaspałam, miałam okres,
założyłam za małe buty, a ostatnie pieniądze wydałam na
profesjonalne (czytaj "drogie") skarpetki mające chronić
moje stopy przed pęcherzami. Pęcherzy nie miałam, skarpetki
zadziałały bez zarzutu, ale zeszły mi 3 paznokcie. Mimo to, było cudownie.
Krzyczałam do kibiców, przybijałam piątki strażakom i
zagadywałam innych biegaczy. Żadnej ściany, suicydalnych myśli na
35 kilometrze ani obfajdanych gaci. Nie doświadczyłam niczego, czym
straszyli mnie w Internecie. Nie umarłam. Nawet nie bolały mnie nogi. Pffff,
takie maratony to ja mogę biegać! Wbiegłam na metę z czasem
3:49:38. Zjadłam naleśniki z syropem klonowym, wykąpałam się i
poszłam na spacer. A cały następny dzień jeździłam na rowerze.
NAJWOLNIEJSZY
Rok później znowu postanowiłam pobiec w Maratonie Solidarności.
Byłam już prawdziwym maratończykiem, miałam buty w dobrym
rozmiarze, 5 par biegowych legginsów, sryliard koszulek i
natrzaskałam zimą kilometrów. Poza tym brakowało mi pieniędzy i
byłam przekonana, że Pani z AWFiS raczej nie pójdzie na życiówkę
i nie przytnie półtorej godziny, więc szanse, że mnie przegoni były
marne. 250 zeta znowu moje!
Ustawiłam się z grupą biegnącą na 3:45:00 myśląc, że miło
spędzę czas na pogaduszkach ale chłopaki wyrwali pierwszą połówkę
na 3:30 i po 10 km postanowiłam ich olać. Poznałam miłego kolegę,
który towarzyszył mi do 23 kilometra a potem niespodziewanie
zniknął. Druga połówkę biegłam sama. TOTALNIE sama. Nuuudaaaa....Dookoła
było tak pusto, że pytałam wolontariuszy na trasie, czy
przypadkiem nie jestem ostatnia. Byłam przekonana, że goni mnie
jedynie smutny autobus z napisem "koniec biegu". Czas
fatalny, ale mimo to zmieściłam się 4 godzinach. I znowu wygrałam! I podobno ładnie
wyglądałam na mecie czyli plusy jakieś były. O co chodzi z tą
ścianą?!
NAJSZYBSZY
Potem była Warszawa. Tam odkryłam, że nie umiem pić w czasie
biegu. Nalałam sobie Powerade'a do oka i musiałam się kilkukrotnie
zatrzymać bo wypłukało mi soczewkę kontaktową i podwinęła się
gdzieś pod powieką. W połowie ślepa, po omacku wręcz, dotarłam
na Narodowy z czasem 3:45:06 a na mecie czekały na mnie pyszne
gorące drożdżowe bułeczki ze śliwkami i markowy worek foliowy,
który wraz z medalem stworzył doskonałą stylizację.
Tam też
miałam najwspanialszy doping – mały człowiek z transparentem
był jednak rozczarowany, że nie jestem pierwsza. Po raz pierwszy
żałowałam, że to tylko 42 km 195 metrów. Ściany znowu nie było.
Coś ze mną nie halo chyba...
Kolejny już w sierpniu. O ile moja stopa do tego czasu nie odpadnie zainfekowana jakąś niezidentyfikowaną gangreną rzecz jasna. Do tego czasu planuję gromadzić węglowodany.
na drugim zdjeciu zalapal sie moj wujek :) ma ponad 60 lat :)
OdpowiedzUsuńPo konsultacjach i naradzie ze znajomymi stwierdzam, że chyba mnie oszukujesz - Wujek wygląda na max 50! Uściski!
Usuń