środa, 16 kwietnia 2014

O bieganiu maratonów

Sezon biegowy w pełni, moja stopa z łuszczącą się raną pooperacyjną miejscami przypomina...no właśnie, brak mi metafory odpowiedniej... Nie wiem co dokładnie przypomina, ale jak wpadnę na coś wystarczająco obleśnego to uzupełnię wpis. Wszyscy biegają maratony, półmaratony, pokazują medale, numery i koszulki więc zrozumiałe jest, że jestem sfrustrowana bo też bym tak chciała. W związku z niemocą, która mnie dopadła z powodów powszechnie znanych dzisiaj notka o bieganiu królewskiego dystansu.
Nie będzie porad, wskazówek ani zdradzania tajemniczych planów treningowych gdyż ich nie mam, a  moja wyobraźnia nie jest aż tak bujna bym umiała na biegu to wszystko spreparować. Będzie "sentymenalnie", jak mawiał Albercik w "Symetrii". Zresztą nie będę Was oszukiwać... Demonem prędkości nie jestem i nie będę bo podobno jak się biegnie szybko to nie da się rozmawiać, a maraton bez gadania i poznawania nowych ludzi...to nie dla mnie. A moim największym problemem przed startem wcale nie jest strategia, łamanie życiówek i poziom glikogenu tylko to, czy spodenki pasują mi kolorystycznie do koszulki.


PIERWSZY



Jako miejsce maratońskiej inicjacji wybrałam Maraton Solidarności ponieważ:
A) odbywa się w Trójmieście,
B) zajeżdża PRL'em pod każdym względem,
C) będąc członkiem NSZZ Solidarność nie musiałam płacić wpisowego.

Potem okazało się, że klasyfikują również "Kobiety Solidarności", co dało mi pierwsze miejsce w kategorii i 250 złotych. Drugie i ostatnie miejsce zajęła jakaś pani 50+ z AWFiS. Tak właśnie było - biegłyśmy tylko we dwie. Pewnie mówiła znajomym, że przybiegła druga, a ja przedostatnia.
Było fantastycznie – nie szkodzi, że zaspałam, miałam okres, założyłam za małe buty, a ostatnie pieniądze wydałam na profesjonalne (czytaj "drogie") skarpetki mające chronić moje stopy przed pęcherzami. Pęcherzy nie miałam, skarpetki zadziałały bez zarzutu, ale zeszły mi 3 paznokcie. Mimo to, było cudownie. Krzyczałam do kibiców, przybijałam piątki strażakom i zagadywałam innych biegaczy. Żadnej ściany, suicydalnych myśli na 35 kilometrze ani obfajdanych gaci. Nie doświadczyłam niczego, czym straszyli mnie w Internecie. Nie umarłam. Nawet nie bolały mnie nogi. Pffff, takie maratony to ja mogę biegać! Wbiegłam na metę z czasem 3:49:38. Zjadłam naleśniki z syropem klonowym, wykąpałam się i poszłam na spacer. A cały następny dzień jeździłam na rowerze.

NAJWOLNIEJSZY


Rok później znowu postanowiłam pobiec w Maratonie Solidarności. Byłam już prawdziwym maratończykiem, miałam buty w dobrym rozmiarze, 5 par biegowych legginsów, sryliard koszulek i natrzaskałam zimą kilometrów. Poza tym brakowało mi pieniędzy i byłam przekonana, że Pani z AWFiS raczej nie pójdzie na życiówkę i nie przytnie półtorej godziny, więc szanse, że mnie przegoni były marne. 250 zeta znowu moje!
Ustawiłam się z grupą biegnącą na 3:45:00 myśląc, że miło spędzę czas na pogaduszkach ale chłopaki wyrwali pierwszą połówkę na 3:30 i po 10 km postanowiłam ich olać. Poznałam miłego kolegę, który towarzyszył mi do 23 kilometra a potem niespodziewanie zniknął. Druga połówkę biegłam sama. TOTALNIE sama. Nuuudaaaa....Dookoła było tak pusto, że pytałam wolontariuszy na trasie, czy przypadkiem nie jestem ostatnia. Byłam przekonana, że goni mnie jedynie smutny autobus z napisem "koniec biegu". Czas fatalny, ale mimo to zmieściłam się 4 godzinach. I znowu wygrałam! I podobno ładnie wyglądałam na mecie czyli plusy jakieś były. O co chodzi z tą ścianą?!



NAJSZYBSZY



Potem była Warszawa. Tam odkryłam, że nie umiem pić w czasie biegu. Nalałam sobie Powerade'a do oka i musiałam się kilkukrotnie zatrzymać bo wypłukało mi soczewkę kontaktową i podwinęła się gdzieś pod powieką. W połowie ślepa, po omacku wręcz, dotarłam na Narodowy z czasem 3:45:06 a na mecie czekały na mnie pyszne gorące drożdżowe bułeczki ze śliwkami i markowy worek foliowy, który wraz z medalem stworzył doskonałą stylizację.


Tam też miałam najwspanialszy doping – mały człowiek z transparentem był jednak rozczarowany, że nie jestem pierwsza. Po raz pierwszy żałowałam, że to tylko 42 km 195 metrów. Ściany znowu nie było. Coś ze mną nie halo chyba...



Kolejny już w sierpniu. O ile moja stopa do tego czasu nie odpadnie zainfekowana jakąś niezidentyfikowaną gangreną rzecz jasna. Do tego czasu planuję gromadzić węglowodany.

2 komentarze:

  1. na drugim zdjeciu zalapal sie moj wujek :) ma ponad 60 lat :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po konsultacjach i naradzie ze znajomymi stwierdzam, że chyba mnie oszukujesz - Wujek wygląda na max 50! Uściski!

      Usuń