Jako wielbicielka sportów
ekstremalnych przeżyłam dwusezonową zajawkę na kaszubskie kuligi.
Zajęcie o tyle hardcore'owe, że kulig trzeba zorganizować, przeżyć
jazdę samą w sobie a następnie zjeść średniej jakości kiełbę
z ogniska. Na ostatni kulig w moim życiu wybrałam się pod koniec
sezonu z przyjaciółmi w 2010 roku. Rzadko kiedy deklaruję, że coś
w życiu zrobiłam "po raz ostatni", ale w tym przypadku
na żaden kulig więcej nie pojadę, choćby sanki były z
homologacją i zabezpieczone klatką. Na jednym z zakrętów
wyrzuciło nas z zaprzęgu a szalona ciocia Monika, kochająca jazdę
bez trzymanki wylądowała na samym spodzie "kanapki" z wielgachnych
kolegów, którzy wylądowali centralnie na jej kolanie. Wtedy
poczułam pierwszy raz w życiu jak silne mam zwieracze, gdy leżąc
w śniegu skupiałam się na tym, by się z bólu, za przeproszeniem,
nie obsrać. Zerwany ACL, więzadło piszczelowe, uszkodzona łąkotka
i wymuszona przerwa w bieganiu. Po co ten przydługi wstęp? Otóż,
pamiętam dokładnie jak to jest, gdy nie można biegać. Ania też
nie może biegać. Nie dlatego, że ma lenia dzisiaj albo woli z
koleżankami chodzić na melanże i łykać wszystkie rodzaje
dopalaczy wyprodukowanych w Chinach. Ania ma PORAŻENIE MÓZGOWE.
Dzięki rehabilitacji udało jej się zrobić parę kroków za pomocą
chodzika, lecz to jeszcze za mało, by pobiec w biegu na 10km w Dniu
Niepodległości. Dlatego też 11 listopada, skoro nie mogę biec z
Anią, pobiegnę ZA NIĄ. Decyzja podjęta. Szczegóły później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz